Zupa z dzikich wiosennych roślin
Nagle... słodki smak przestał cieszyć odbudowane na nowo kubeczki smakowe. Znikła potrzeba zagniatania ciasta, bicia piany bezowej, konstruowania czekoladowych ozdób czy projektowania nowych smaków galaretkowatych deserów (nie mówiąc już o niecnym procederze wyjadania miodu ze słoika). Od tamtego czasu cukru organizm domaga się tylko czasem przy okazji epizodów z życia (każdej chyba) kobiety zwanych fachowo PSM. Wyjątkowo przy okazji sporadycznych dość ostatnio wypadów do restauracji skuszę się niekiedy na deser, jednak tylko pod warunkiem, że jest bardziej wytrawny niż słodki albo stanowi słodko-słoną lub słodko-gorzką kombinację.
Biada. Blog zamarł, część
czytelników zapomniała, część ciągle dopomina się nowych
przepisów.
Aż nagle nadszedł ratunek... W
pierwszych dniach maja miałam okazję uczestniczyć w fantastycznych (!!!) warsztatach Łukasza Łuczaja polegających na nauce rozpoznawania
dzikich roślin jadalnych i wykorzystywania ich w kuchni. Przez dwa
dni poznałam ogromną ilość absolutnie nowych smaków, które, jak
się okazało, były przez ten cały czas na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło się tylko schylić... Nastąpił absolutny przełom
zarówno w światopoglądzie jak i w przezwyciężeniu kulinarnego
zastoju. Powrót pasji...
Od 2 tygodni każdy mój dzień zaczyna się od joggingu w lesie i napychania kieszeni przeróżnymi zielonymi listkami. Przypomina mi to frajdę ubiegłorocznego poziomkowego szału, jednak ze znacznie większą różnorodnością. Z młodej pokrzywy i liści żywokostu i powstaje śniadanie: słodko – słone zielone placuszki. Młode kłącza pałki wodnej zamieniają się w apetyczą lunchową sałatkę doprawioną listkami dzikiej rzeżuchy. Kolacja to risotto z pastorałkami paproci orlicy popijana kwasem z kwiatów dzikiego bzu lub zimnym piwkiem z mniszka lekarskiego zwanego potocznie mleczem. Na sen łyczek nalewki z pędów sosny lub z mixu dzikich ziół występujących naturalnie na łąkach Suwalszczyzny.
I tak mija cały boży dzień, a życzę sobie, aby tak mijał caluśki rok: w rytmie upływających miesięcy i postępujących wraz z nimi zmian w przyrodzie.
Od 2 tygodni każdy mój dzień zaczyna się od joggingu w lesie i napychania kieszeni przeróżnymi zielonymi listkami. Przypomina mi to frajdę ubiegłorocznego poziomkowego szału, jednak ze znacznie większą różnorodnością. Z młodej pokrzywy i liści żywokostu i powstaje śniadanie: słodko – słone zielone placuszki. Młode kłącza pałki wodnej zamieniają się w apetyczą lunchową sałatkę doprawioną listkami dzikiej rzeżuchy. Kolacja to risotto z pastorałkami paproci orlicy popijana kwasem z kwiatów dzikiego bzu lub zimnym piwkiem z mniszka lekarskiego zwanego potocznie mleczem. Na sen łyczek nalewki z pędów sosny lub z mixu dzikich ziół występujących naturalnie na łąkach Suwalszczyzny.
I tak mija cały boży dzień, a życzę sobie, aby tak mijał caluśki rok: w rytmie upływających miesięcy i postępujących wraz z nimi zmian w przyrodzie.
Cookie Monster powraca, jednak w całkiem nowej
odsłonie. Na afiszu będą głównie dzikie rośliny w deserach i
napojach (nieraz wyskokowych), ale także słodko – słone mariaże
smakowe. Natomiast wielbicielom tego wyższego indeksu glikemicznego
polecam najlepszy blog o słodkościach w sieci
www.mojewypieki.blox.pl
, którym mocno inspirowałam się w poprzednim wcieleniu Ciasteczkowego Potwora.
Krótko mówiąc: postanawiam poprawę. Za pokutę wyznaczam sobie wiecznie piekące nogi od przedzierania się przez pokrzywowe gąszcze. Amen.
Krótko mówiąc: postanawiam poprawę. Za pokutę wyznaczam sobie wiecznie piekące nogi od przedzierania się przez pokrzywowe gąszcze. Amen.
Czosnek niedźwiedzi





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz